中国人犹如雨后春笋般在波兰各城市开中小型商店,以低价格吸引消费者。 Fot. Damian Kramski
比得哥什,中国百货中心 Fot. Damian Kramski
Chińscy pracodawcy śpią całymi rodzinami na zapleczu, piorą w toaletach i nie marnują czasu jak ich polscy podwładni. Dlatego wygrają bitwę o handel, która już trwa. W liczącym 1700 mieszkańców Dobrem koło Kruszwicy przez ostatnie 15 lat upadły kolejno: dom towarowy, mleczarnia i zakład odzieżowy Mirella. Został otwarty - w pamiętającym zabory budynku dawnej poczty - tylko jeden interes: Chiński Market.
Kalkulator (bez baterii) kosztuje tu 2 złote, czerwone stringi albo blond peruka - tyle samo. Takich marketów są już setki i co tydzień otwierany jest nowy.
Ye Yong Jia się uśmiecha
Kiedy w Chinach ktoś szuka ludzi do pracy, wiesza kartkę na drzewie (to we wsiach i mieścinach poniżej pół miliona mieszkańców) albo jedzie rano na plac, gdzie chętni do roboty siedzą w kucki i palą papierosy. Pracodawca mówi, ilu potrzebuje i ile płaci za dzień, do południa ludzie stają już przy wtryskarkach albo maszynach do szycia, a wieczorem ci, co się sprawdzili, dostają pierwszą dniówkę. Dlatego Ye Yong Jia i jego brat nie mogli zrozumieć, o co chodzi tym paniom ze Słupska.
- Nie chcecie dostawać pieniędzy co wieczór? - zapytał z niedowierzaniem pan Yong Jia. Zapytał po chińsku, bo wtedy jeszcze polskiego nie znał ani w ząb.
Młoda tłumaczka, Chinka, która już kilka lat tu pracowała na bazarku, przełożyła pytanie, wysłuchała chaotycznych odpowiedzi, a potem powtórzyła panu Yongowi postulaty sześciu pracownic: "Teraz umowa o pracę, pieniądze na koniec miesiąca, w jednym kawałku".
- Ale ja wam mogę zapłacić już dzisiaj - Ye Yong Jia wyjął z kieszeni plik 50-złotówek i uśmiechnął się szerzej niż zwykle.
Znowu harmider. Dziewczyny posprzeczały się chwilę. Jednak kasa to kasa. Stanęło na tym, że na razie dniówka może być, ale nie 30, tylko 40 złotych.
Pan Yong Jia, gdy usłyszał odpowiedź, na chwilę przestał się uśmiechać. Przez dwie minuty rozmawiał o czymś ze swoim bratem. Mówili tak szybko, że nawet tłumaczka nie zrozumiała wszystkiego, ale z tonu obu Chińczyków można było wnioskować, iż ostro się kłócą. Kiedy skończyli - w jednej chwili - przywdziali promienne uśmiechy.
- Pan Yong zgadza się na 35 złotych za dzień. I dwie przerwy na papierosa.
- A na siusiu?
- Na pewno cieba to tłumacić? - spytała tłumaczka (akcentując ostatnie słowo na "-cić?").
Dziewczyny zachichotały: - Nie cieba.
Pan Yong potrząsnął oburącz dłonią każdej z nich, a potem to samo zrobił jego brat. I sześć kobiet zabrało się do rozpakowywania kartonów. Największy chiński market na Pomorzu mógł wreszcie ruszyć z handlem.
Pan Yong mówi "no problem"
Kartony nie były ciężkie. Najwięcej ważyły te z perfumami - Hugo Boos po 20 złotych za 100-mililitrowy flakon i Lacorse - po 24. Swą masę miały także szklane delfiny, bo z wodą w środku, 28 zł za sztukę (w cenie dwie kolorowe rybki pływające wewnątrz delfina).
Orły też dużo ważyły. Wielkości polskiego gołębia w naturze, groźne, bojowe. Cena: 155 złotych - najdroższy towar z półki. Ostry dziób, skrzydła rozpostarte do lotu. Z plastiku, ale ponieważ ma udawać chińską lakę, musi swój ciężar mieć. Więc w środku gips. To wyszło na jaw, kiedy jeden pękł upuszczony. Trzask! Chińczyk podbiegł, Hanka, ta, co ptaka puściła, myślała, że będzie awantura, ale pan Yong tylko się uśmiechnął i mówi: "no problem". Atmosfera się od razu zrobiła lepsza. Przy rozpakowywaniu radiomagnetofonów Sqny i butów Adikas była nawet śmiechu kupa - jacy ci Chińczycy sprytni.
A już prawdziwie rozbawiła dziewczyny drapaczka do pleców, co ma z jednej strony łapkę małą, a z drugiej - gumowy uchwyt u końcówki pogrubiony i na nim ze sześć miniwypustek. Towar podwójnego użytku.
Hanka zaproponowała żartem, by te drapaczki wstawić do sex-shopu na Wojska Polskiego. "Tam taki wynalazek nawet 250 złotych potrafi kosztować" - powiedziała koleżankom. A tu Chińczyk wycenił po 3,50 sztuka. Wszystkie chciały wiedzieć, czy Hania była kiedyś w sex-shopie, że tak dobrze ceny zna. Ale się w końcu nie dowiedziały, bo po niedzieli Hania już do roboty nie wróciła. Nie chciała robić za dniówkę jak w warzywniaku, na czarno. Szkoda, że nie miała cierpliwości, bo po tygodniu pan Yong rozdał wszystkim umowy o pracę i teraz już trzeci miesiąc ekspedientki w Chińskim Markecie zarabiają ponad 900 miesięcznie na rękę, co jak na Słupsk jest niezłą stawką. W Lidlu po sąsiedzku płacą mniej.
Źródło: Duży Format
Ye Yong Jia się uśmiecha
Kiedy w Chinach ktoś szuka ludzi do pracy, wiesza kartkę na drzewie (to we wsiach i mieścinach poniżej pół miliona mieszkańców) albo jedzie rano na plac, gdzie chętni do roboty siedzą w kucki i palą papierosy. Pracodawca mówi, ilu potrzebuje i ile płaci za dzień, do południa ludzie stają już przy wtryskarkach albo maszynach do szycia, a wieczorem ci, co się sprawdzili, dostają pierwszą dniówkę. Dlatego Ye Yong Jia i jego brat nie mogli zrozumieć, o co chodzi tym paniom ze Słupska.
- Nie chcecie dostawać pieniędzy co wieczór? - zapytał z niedowierzaniem pan Yong Jia. Zapytał po chińsku, bo wtedy jeszcze polskiego nie znał ani w ząb.
Młoda tłumaczka, Chinka, która już kilka lat tu pracowała na bazarku, przełożyła pytanie, wysłuchała chaotycznych odpowiedzi, a potem powtórzyła panu Yongowi postulaty sześciu pracownic: "Teraz umowa o pracę, pieniądze na koniec miesiąca, w jednym kawałku".
- Ale ja wam mogę zapłacić już dzisiaj - Ye Yong Jia wyjął z kieszeni plik 50-złotówek i uśmiechnął się szerzej niż zwykle.
Znowu harmider. Dziewczyny posprzeczały się chwilę. Jednak kasa to kasa. Stanęło na tym, że na razie dniówka może być, ale nie 30, tylko 40 złotych.
Pan Yong Jia, gdy usłyszał odpowiedź, na chwilę przestał się uśmiechać. Przez dwie minuty rozmawiał o czymś ze swoim bratem. Mówili tak szybko, że nawet tłumaczka nie zrozumiała wszystkiego, ale z tonu obu Chińczyków można było wnioskować, iż ostro się kłócą. Kiedy skończyli - w jednej chwili - przywdziali promienne uśmiechy.
- Pan Yong zgadza się na 35 złotych za dzień. I dwie przerwy na papierosa.
- A na siusiu?
- Na pewno cieba to tłumacić? - spytała tłumaczka (akcentując ostatnie słowo na "-cić?").
Dziewczyny zachichotały: - Nie cieba.
Pan Yong potrząsnął oburącz dłonią każdej z nich, a potem to samo zrobił jego brat. I sześć kobiet zabrało się do rozpakowywania kartonów. Największy chiński market na Pomorzu mógł wreszcie ruszyć z handlem.
Ping-Pongi gorsze jak Żydzi
Ponad 1000-metrowy supersam ulokowany na piętrze dawnego Rolniczego Domu Towarowego ruszyłby na całego jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, gdyby nie to, że panu Yong i jego bratu tuż przed otwarciem zwalili się na kark kontrolerzy z PIP, urzędu wojewódzkiego, a nawet ze straży granicznej.
Ekspedientki mówią, że urzędników nasłali okoliczni kupcy, którzy wpadli w popłoch. Szczególnie właściciele Wokulskiego z ulicy Kołłątaja się zdenerwowali. Wokulski to centrum handlowe - dawne targowisko. Dziesięć lat temu rozkładane łóżka, dziś aluminiowo--szklane boksy pod wspólnym dachem. Jest parking, jest neon, w Boże Narodzenie wita Mikołaj, na Wielkanoc - zając. Tyle że parasol kosztuje 15 złotych, a w Chińskim Markecie - 5. Chociaż jeden i drugi z Chin.
Skórzane buty z czubami, tak zwane kowbojki: u Wokulskiego od 90 złotych w górę, a u pana Yonga tylko 55, i jeszcze na przodzie eleganckimi ćwiekami nabite. Komplet dresowy w barwach narodowych - odpowiednio 50 zł na Kołłątaja i 28 w markecie braci Ye.
- Pozbijali te ceny, że już nic nie idzie zarobić - na oko 50-letnia pani Jadwiga, która czeka na klientów w jednym z odzieżowych boksów Wokulskiego, co rusz coś poprawia na wieszaku albo przekłada z miejsca na miejsce. Jest południe, rozmawiamy już kwadrans, ale w sklepiku nie pojawił się przez ten czas ani jeden klient. - Ping-Pongi gorsze są jak przed wojną Żydzi!
- Skąd pani wie, jak było przed wojną?
- Mamusia mi opowiadała, bo myśmy do Słupska przyjechały spod Lublina, proszę panów. I mama opowiadała: Żyd wszystko Polakowi wcisnął, nawet stare końskie kopyto na zupę. Jeszcze źle doważył. Ping-Pong taki sam! Przecież jego chińszczyzna się po dwóch razach psuje, wszystko pic na wodę, co oni sprzedają. Co ja mówię, po dwóch razach? Psuje się po jednym! Albo prędzej - sprzedawczyni zamaszystymi ruchami strzepuje niewidoczne pyłki z garsonek po 50 złotych komplet. Produkt wietnamski. W Chińskim Markecie widzieliśmy do złudzenia podobne po 22 zł.
- Ale to są śmieci - przytakuje pani Jadzi koleżanka sprzedająca w sąsiednim boksie odzież dżinsową i sztruksową. Przyszła rozmienić
100 złotych, lecz nic z tego nie będzie, bo Jadwiga też nic jeszcze dzisiaj nie uhandlowała.
Zaglądamy do dżinsów i sztruksów. Połowa pochodzi z Chin, reszta z Wietnamu albo Pakistanu. Kolejny boks - buty - to samo. Chiny, Wietnam.
Wracamy do braci Ye, by zrobić zakupy. Musimy tylko wybrać gotówkę w bankomacie, bo w chińskich sklepach (jak się wkrótce przekonamy - w całej Polsce) nie płaci się kartą.
Ptaszki nadal się całują
Chińczycy nie wystawiają też faktur ani nie udzielają gwarancji na sprzedawane towary.
- Gwarancja to dobrowolne zobowiązanie sprzedawcy - tłumaczy Aneta Styrnik z Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta. - To nie znaczy oczywiście, że nie można zareklamować wadliwego produktu. Do tego wystarczy paragon z kasy.
Bracia Ye zapewnili nas, że u nich także paragon wystarczy do ewentualnej wymiany wadliwego towaru na nowy. Zachęceni kupiliśmy metrowy samurajski miecz ze złotą rękojeścią (22 zł), lampę witrażową typu Tiffany za 28 zł (zmienia natężenie światła na dotyk), dziecięcy pistolet maszynowy na kulki za 35 zł (z celownikiem laserowym) i parę podświetlanych całujących się łabądków z barwionego na błękit szkła za 24 zł (pozytywka w podstawce wygrywa motyw miłosny z "Ojca chrzestnego"). Lampa zadziałała w sklepie, ale wieczorem już nie, bo jeszcze w samochodzie sama z siebie odpadła jej żarówka razem z częścią nasadki. Nie dała się nakręcić, bo nie ma gwintu.
Miecz złamał się pod własnym ciężarem, kiedy jeden z nas oparł go o ścianę: poszło spojenie rękojeści i klingi. Pistoletu też nie zdołaliśmy uruchomić: w woreczku z bateriami było trochę rdzy i jakiś szary pył (pewnie dawny elektrolit), do tego magazynek podający kulki nie miał wewnątrz sprężynki.
Pozytywka w łabądkach także już nie gra. Ale ptaszki całują się nadal i to jest pocieszające "Chińska gospodarka stawia teraz na jakość" - głosi raport Instytutu Analiz i Prognoz Gospodarczych zamieszczony na www.bizneschiny.pl. Penetrujemy kolejne strony poświęcone chińskim produktom. W portalu przeznaczonym dla importerów (www.wsparcie.biz/serwis) czytamy zapewnienia ministra handlu Chińskiej Republiki Ludowej. Pan Bo Xilai informuje, że choć wśród towarów produkowanych przez jego kraj zdarzają się wciąż buble, to ich procent jest coraz mniejszy i stale malejący.
- Postęp w kwestii jakości jest gigantyczny, a histerię mediów sztucznie wzbudzają nasi konkurenci - oświadcza pan Bo w reakcji na falę krytyki, która spadła na Państwo Środka po tym, gdy kilka tysięcy psów i kotów w USA śmiertelnie zatruło się importowaną karmą, a ze sklepów w Kanadzie usunięto przeszło 200 tysięcy sztuk chińskich opon, materaców i telefonów komórkowych pomalowanych rakotwórczą farbą. Firma Mattel zdjęła z półek w Europie i Ameryce ponad milion, a spółka Fisher Price - półtora miliona lalek, gdy kilka dziewczynek w Stanach i Australii trafiło do szpitali. Chińczyk - szef firmy eksportującej zabawki na rynek amerykański - popełnił samobójstwo.
W Polsce ofiar nie było, może dlatego, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów zablokował sprzedaż 14 typów zabawek, a sanepid kazał wycofać m.in. nasycone ołowiem i kadmem talerze, "magiczne koraliki" dla dziewczynek, które chiński producent pokrył substancją halucynogenną znaną jako "tabletka gwałtu", oraz telefony komórkowe - zabawki, które groziły dzieciom ogłuchnięciem.
- Nasi ziabawki beźpiećni badzio dobzie - zapewnia pan Yong. Nie ma nic przeciw temu, byśmy sfotografowali się z wielkimi pluszowymi tygrysami po 58 złotych sztuka, możemy nawet przymierzać ubrania. Wybieramy kolejno: płaszcz ze sztucznej skóry za 55 zł; zapinaną na wielkie srebrne guzy obcisłą koszulę z dodatkiem plastiku (28 zł) oraz białe mokasyny w tej samej cenie. Zanim fotoreporter kończy fotografować produkty, obaj jesteśmy spoceni, jakbyśmy się ubrali w stroje pgaz.
- Tydzień temu wzięłam dla męża tych skarpetek po 2 złote komplet - starsza klientka szuka torebki na prezent dla córki. Upierścienioną dłonią wskazuje korytko z dzianiną. - Po jednym dniu z nóg mu zaczęło zalatywać fabryką. Ale za to do podwiązania pomidorów taka skarpeta niezniszczalna...
Zakupoholiczne monstra
- Polacy myślą stereotypem: towar chiński, czyli tani i tandetny, a to nieprawda - mówi Radosław Pyffel z nowosądeckiej Wyższej Szkoły Biznesu, znawca Państwa Środka i autor książki "Chiny w roku olimpiady". - Jeśli importer zamówi tysiąc odbiorników radiowych po 5 złotych, to zlecenie zostanie wykonane. Po dwóch tygodniach radyjka przestaną działać. Ale Chińczycy wyprodukują też radia po 200 złotych za sztukę, w niczym nieodstające od sprzętu najlepszych marek. Sam widziałem w Chinach fabryki, gdzie towary trafiają na odpowiednie regały posegregowane według jakości: na rynek amerykański, osobno na niemiecki i zachodnioeuropejski, dalej rynek Polska - Słowacja - Węgry, później Rumunia - Bułgaria, wreszcie regał Afryka.
Podobnie piszą fachowcy z portalu Wsparcie.biz: "Nie zawsze chińskie oznacza niską jakość (...) kiełbasę w supermarkecie można kupić za 4,99 zł za kilogram, a można kupić za 30 zł - jest między nimi przepaść jakościowa, co ciekawe, więcej zostanie sprzedanej kiełbasy tańszej. Tak samo jest z towarami z Chin. Chiński przemysł tekstylny jest na bardzo wysokim poziomie, może wyprodukować T-shirty za 20 centów albo 10 dolarów za sztukę. Podobnie przemysł elektroniczny...".
- Jeszcze nie są w stanie wyprodukować dobrych samochodów, ale podbicie rynku motoryzacyjnego to tylko kwestia czasu - mówi Pyffel. - Tak samo nieuchronne jest podbicie handlu w Polsce.
Sklepy wyrastają niczym grzyby po deszczu. Rzadziej w wielkich miastach, częściej w średnich i zupełnie malutkich. Znaleźliśmy je m.in. w Nowym Sączu, Tarnowskich Górach, Kwidzynie i Grudziądzu. Najczęściej po dwa-trzy w jednym mieście (w Bydgoszczy - cztery). Według różnych szacunków jest ich w sumie od 300 do 500 - zależy m.in. od tego, czy policzymy również sprzedające towar z chińskiej hurtowni, ale mające polskich właścicieli. Najstarsze markety mają pięć-sześć lat, większość ruszyła w ciągu ostatniego półrocza. Zazwyczaj mieszczą się w nieremontowanych od lat czynszówkach, opuszczonych magazynach albo nieczynnych warsztatach. Nazwy mają bezpretensjonalne - Chiński Market (jak w Dobrem), czasem bardziej szumne - Wielki Chiński Sklep (Włocławek), z rzadka pompatyczne - Chiński Dom Towarowy lub Chińskie Centrum Handlowe (Tarnowskie Góry). Jeśli w ogóle się reklamują - a czynią to rzadko - to zawsze: Niskimi Cenami, Niebiańskimi Cenami, Supercenami, Cenami Jakich Jeszcze Nie Było, Cenami Wszystko Za Cztery Złote.
Market w Bydgoszczy wybrał hasło "Ceny Zawsze Najniższe". Stoi na ul. Dworcowej, tuż obok peronów PKP, w betonowym pawilonie dzielonym z Centrum Odzieży Używanej. Za komuny mieściła się tu kawiarnia muzyczna, potem sklep gospodarstwa domowego. Teraz szary front zdobią od chodnika po zardzewiały daszek różowe i zielone karteluszki: Podwiązki 4 zł, staniki 5 zł; Sztuczne paznokcie od 5 zł, laczki od 4 zł; Portfele 10 zł, apaszki 4 zł; Spodnie od 8 zł, krawaty 10 zł; Bojkotuj Chiny! Święta bez zakupów. Dlaczego?
Tylko ta ostatnia kartka jest przyklejona od zewnątrz, nie od środka. Jedyna czarno-biała, pokryta odręcznymi rysunkami odbitymi na ksero. Anonimowy twórca komiksu odpowiada na tytułowe pytanie:
"Zwyczaj kupowania prezentów pod choinkę przybrał potworne rozmiary. Wielu ludzi zapożycza się na tę okazję u lichwiarzy. Na polskim konsumpcjonizmie świątecznym żerują firmy importujące zabawki i inny sprzęt z krajów o niskich płacach, przede wszystkim z Chińskiej Republiki Ludowej, gdzie na-gminnie łamane są prawa pracownicze i prawa człowieka. W fabrykach ChRL często pracują dzieci i otrzymują ok. 80 groszy za godzinę ciężkiej pracy bez prawa do strajku czy do odpoczynku. Chrystus załamałby się chyba, widząc, że z okazji jego urodzin zamieniamy się w zakupoholiczne monstra [wyróżnienia w tekście zgodne z oryginałem]".
Fotografujemy ulotkę i wchodzimy. W środku sześć polskich ekspedientek - ubranych od stóp do głów w chińską odzież - krąży między piętrzącymi się po sufit kolorowymi towarami. Karabinki sportowe sąsiadują ze złotymi torebkami i sztuczną biżuterią. W dziale prezentów na każdą kieszeń najbardziej kolorowo. Trzy porcelanowe słoniki (solniczka, pieprzniczka i do octu) zadzierają trąby. Czarnooki Chrystus z ustami kobiety spogląda na nas z zegara ściennego. Laleczka w typie Barbie jedzie w pomarańczowym bucie na wysokim obcasie jak w karecie. But ma małe kółka napędzane silniczkiem. Stojąca za kasą słodko uśmiechnięta Lou Li Zhan nie ma nic przeciwko temu, byśmy wypróbowali, czy działa. Baterie - oczywiście chińskie - dostaniemy za darmo.
Bucik, niestety, nie działa. Może drugi ruszy? Też nie chce. Pani Li, nie przestając się uśmiechać, wręcza nam - także gratis - flakonik perfum Jeep! i 20-centymetrową zapalniczkę z wampirem. Jej równie piękna siostra niepostrzeżenie chowa w tym czasie niejeżdżące buciki pod ladę.
Przyjechały z Szanghaju w zeszłym roku, towarzyszył im mąż pani Li. Teraz wszyscy mieszkają w pomieszczeniu gospodarczym na zapleczu sklepu. Kiedy odwiedzimy jeszcze kilka podobnych marketów, przekonamy się, że to norma. Chińscy właściciele sklepów - często zatrudniający po kilkunastu Polaków - sami śpią na kozetkach, jedzą zupki z proszku, a pranie robią przy zlewach w ciasnych toaletach. Za 300 zł (za tyle w Słupsku czy we Włocławku można wynająć najtańsze mieszkanie) mogliby u siebie spędzić rok w hotelu, ale lepiej przeliczyć złotówki na miski ryżu. Po wymianie złotówka - dolar - juan wychodzi na to, że 1 zł to 10 kg ziarna w sklepie na chińskiej prowincji albo obfity obiad w restauracji.
Kto widział grób Chińczyka?
O istnieniu Bydgoszczy pani Li dowiedziała się od koleżanki, której rodzina handluje na tutejszym targowisku już czwarty rok. Owa koleżanka z jednego bydgoskiego straganu utrzymuje w Chinach 13-osobową rodzinę na wsi.
Wiza biznesowa kosztowała 60 euro, ale żeby ją dostać, trzeba było pokazać zaproszenie, które kosztuje kilka razy tyle. Często na zakup dwóch-trzech zaproszeń dla "delegatów" składa się cała bliższa i dalsza rodzina, która potem liczy na wsparcie lub na ściągnięcie do Polski kolejnych krewniaków.
Zaproszenia wystawiają Polacy, właściciele firm (często wyłącznie w tym celu powołanych), oraz Chińczycy prowadzący legalnie zarejestrowane szkoły językowe. Szkoły też bywają lipą. Ich jedyna działalność to zapraszanie całych wiosek - najczęściej tych, z których wywodzą się "dyrektorzy szkół". W 2005 roku legalnie wjechało do Polski 5 tysięcy obywateli Chin Ludowych, w 2007 - dwa razy więcej. Nikt w MSZ i MSWiA nie powie pod nazwiskiem, ilu Chińczyków wjechało na dziko, anonimowo urzędnicy szacują tę rzeszę na kilkadziesiąt tysięcy. Sposobów jest kilka.
- Widzieliście w Polsce grób Chińczyka? - pyta pan z departamentu Azji i Pacyfiku MSZ.
- Nie widzieliśmy.
- Bo oni w Polsce nie umierają.
Kiedy umrze Chińczyk, jego paszport z wizą wędruje do Chin, a potem przylatuje z nim kolejny rodak. W miarę podobny. Co się dzieje z ciałem denata - to temat anegdot w departamencie azjatyckim. Niestety - nie do zacytowania.
Inny sposób na wjazd to ten sam manewr bez oczekiwania na śmierć właściciela paszportu.
Kolejny: wjechać do Polski przez jakikolwiek kraj Unii Europejskiej, w którym łatwiej o wizę. - Paradoksalnie takim krajem do niedawna były dla Chińczyków Niemcy - mówi Pyffel.
Następna metoda: zielona granica (najczęściej polsko-ukraińska).
Bydgoszczy Tybet nie obchodzi
Po przylocie do Polski obywatel Chin powinien wystarać się o zezwolenie na pracę, numer REGON i NIP oraz kilka innych papierów. Albo - co jest prostsze, lecz bardziej kosztowne - zapłacić Polakowi za prowadzenie działalności w jego imieniu - oficjalnie w charakterze pracownika najemnego. Wszystkie trudy warto ponieść, bo biznes kręci się rewelacyjnie. Chińskie Centrum Handlowe z Bydgoszczy nie reklamuje się w żadnej gazecie, ale sklep jest pełny od rana do wieczora. Nic dziwnego: za 4,50 zł można kupić buty sportowe, za 25 - przebrać dziecko w intensywnie zielony strój misia. Ekspedientka Marzena zwraca nam uwagę na atrakcyjne ceny damskich spódnic. - Te po 8 złotych są już naprawdę ekstra!
- Faktycznie ładne, tylko jakieś cienkie.
- Sztuczny jedwab, tak ma być! Kupcie, żony się ucieszą... - Marzena pracowała kiedyś w spożywczym i nie wspomina tego najlepiej. - U Chińczyka większa kultura. Zawsze z uśmiechem, proszę-dziękuję i pieniądze na czas.
- Płacą wam dniówkami?
- Skąd?! Jest umowa o pracę, premia, urlop, wszystko. Lepiej niż u Polaka.
- Widziała pani ten plakat? - na wyświetlaczu aparatu pokazujemy ekspedientce sfotografowany komiks-ulotkę.
- Nie zwróciłam uwagi... No patrz! Człowiek codziennie przechodzi... Dawno to wisi?
- Pewnie od Bożego Narodzenia. Tu Mikołaj jest narysowany z chińską flagą w ręku.
- My nie mamy tutaj nic wspólnego z polityką.
- Nikt z klientów nie psioczy? Że to przez dzieci robione albo przez więźniów, że Tybet...
- Kogo w Bydgoszczy Tybet obchodzi?!
Rzeczywiście, pod koniec lutego młodzieżówka PO zorganizowała na bydgoskim rynku demonstrację solidarności z Tybetańczykami. Przyszło dwóch senatorów i poseł Platformy, zjechało pół tuzina dziennikarzy i operator kamery z TVN. Z mieszkańców nie przybył nikt.
Polacy nie robią nawet bojkotu
Nie udał się też bojkot na Śląsku zainicjowany w portalu Gazeta.pl. Akcję rozpoczął forumowicz, który wziął na cel Chińskie Centrum Handlowe w Tarnowskich Górach przy ulicy Żwirki i Wigury w przedwojennym budynku teatru, a potem kina Europa. "W obliczu ostatnich wydarzeń politycznych i wypowiedzi chińskich władz dot. sprawy Tybetu oraz w związku z olimpiadą proponuję zbojkotowanie tego składu tandety" - napisał "hellyspring".
Włączył się autor tarnowskiegory.blox.pl: Czy tylko taka będzie przyszłość, że tam, gdzie kiedyś była scena, dziś mamy rzędy wieszaków i labirynt z metkami » made in China «? Nie można było zagospodarować inaczej budynku, gdzie w 1850 roku burmistrz Antoni Klauza założył pierwszy teatr na Górnym Śląsku?”.
Forumowicz o nicku "23" zaproponował: "Bojkot jednego sklepu to zbyt mało. Należy bojkotować jakiekolwiek chińskie wyroby!".
Ale "Edmund" zauważył chłodno: "Wasz protest niczego nie zmieni. Światem rządzi kasiora. Chinom nikt nie podskoczy, a Polska nie ma nic do gadania. Chiny bez Polski przeżyją, Polska bez Chin - raczej nie".
A "reck7" zapytał zaczepnie: "Dlaczego w ogóle coś chińskiego bojkotować? Rząd Chin na pewno ma podstawy do tego, co robi w Tybecie. Może by tak zajrzeć w swój garnek? U nas też duchowieństwo się wpie... w politykę, a nie powinno".
Kolejny internauta zawtórował: "Dobrze zrobili, że spałowali tych mnichów. Czy ktoś słyszał, by do zakonów wchodziła milicja chińska i biła? Nie. Jak mnich modli się, to mu nikt nie przeszkadza, ale jak wychodzi na ulicę i urządza polityczną demonstrację, to właśnie pokazali mu miejsce i prawidłowo".
Ktoś inny zaproponował: "Sprawdźcie swoje NOKIE! Jeśli są made in China, w ramach protestu natychmiast je zniszczcie. Używajmy tylko wyrobów z Tybetu!!!".
I tak się skończył bojkot w Tarnowskich Górach.
A Chińskie Centrum Handlowe na Żwirki i Wigury ma się świetnie. Żaden z dwóch sprzedających tam Chińczyków nie słyszał o bojkocie. Słowa "Tybet" nie znają, choć zgodnie z sugestią Radosława Pyffla używamy chińskiej nazwy prowincji: Xi Zang.
- To możliwe, by nic nie wiedzieli? - pytamy naukowca.
- Oczywiście. I to nie z powodu cenzury. Tam ludzie pracujący po kilkanaście godzin dziennie w handlu czy fabryce nie mają pojęcia o polityce ani nawet o olimpiadzie. Szkoda im na to czasu. Nie rozumieją, jak Polak może w ciągu dnia siedzieć i pić kawę. Mają nas za leniuchów. Zdarza mi się słyszeć, kiedy tak to oceniają między sobą - nie podejrzewają, że znam chiński.
Studentki słabo się łapią
W Wielkim Chińskim Sklepie na rogu Piekarskiej i Brzeskiej w centrum Włocławka nikt czasu nie marnuje. Ani smagłolica Ning Ning Je, ani jej ubrani w dżins rodzice nie przerywają rozkładania na półkach towarów i nabijania na kasę kolejnych transakcji, gdy pytamy grzecznie: - Co państwo sądzą o okupacji Xi Zang (wymawiamy: Szizang)?
- My nie Szizang. My psijechali Siang-hai - odpowiedź jest równie uprzejma i okraszona uśmiechami.
- Ale słyszeliście o biciu ludzi? Ofiary? Milicja? - odgrywamy scenę pałowania ku uciesze klientów krążących między regałami w 300-metrowej świeżo wyremontowanej hali.
Państwo Ning sztywno się kłaniają, uśmiechają i obdarowują nas zapalniczkami. Na każdej trójwymiarowa naga nalepka.
- Słyszeliście o Dalajlamie? Da-laj-la-ma! - sylabizujemy głośno.
Pani Je daje nam jeszcze po grzebieniu z perłową rączką (cena - 1 zł).
- Pokazie pana ciałen sklep - proponuje i odprowadza nas do wyjścia, trzepocząc długimi rzęsami. W drzwiach dostajemy jeszcze błękitne ulotki z czerwonym smokiem i hasłem "Super Towar!!! Tak tanio jeszcze nie było!!!". Z tekstu wynika, że sklep będzie otwarty dopiero jutro. Mimo to - choć zbliża się 18 i ulice pustoszeją - do środka co rusz wchodzą klienci, głównie kobiety.
- To Włocławek, tu nowy sklep jest sensacją - mówią dwie intensywnie umalowane studentki miejscowej uczelni. - Jak McDonalda otwierali, to kolejka po pierwszego cheeseburgera stała od trzeciej w nocy, chi, chi, chi.
- Przyszłyście coś kupić czy pooglądać?
- Na razie oblukamy, potem zobaczymy, podobno są ładne okulary ciemne.
- A co z biciem mnichów?
- Z Tajwanu?
- Nie... z Tybetu.
- My się słabo w chińskich sprawach łapiemy, bo studiujemy europeistykę obie.
Źródło: Duży Format
Chińczyk w Polsce nie umiera |